wtorek, 21 lipca 2015

Opowiedz mi historię

Moja jedenastoletnia wnuczka, Wiktoria, jest pępkiem świata. Jedyne w naszej najbliższej rodzinie dziecko. Moja jedyna wnuczka. Zrozumiałym jest fakt, że ją rozpieszczamy. W zasadzie nie lubię określenia "rozpieszczona", bo na ogół ma ono znaczenie pejoratywne. A przecież, dlaczego dzieci ma się nie pieścić? Przytulać, całować, otaczać miłością, ciepłem? Podążać za nimi, słuchać uważnie, zaspokajać potrzebę akceptacji i bezpieczeństwa? Powiem tak: staram się rozpieszczać Wiktorię w sposób kontrolowany. Moja wnuczka jest rozpieszczona, ale nie rozpuszczona. Dawniej mówiło się - rozpuszczony, jak dziadowski bicz. I każdy rozumiał, z jakim dzieciakiem ma do czynienia. Wiktoria ma swoje humorki, ale które dziecko ich nie ma. Otoczona miłością, rośnie zdrowo i radośnie. Otwarta na ludzi, ciekawa świata, świadoma swoich zainteresowań, wysportowana. Umiarkowanie zdyscyplinowana, z dziecięcym prawem do popełniania błędów oraz incydentalnej samowoli.  Fajna dziewczynka.

Kiedy Wiktoria przebywa pod moją opieką, oddaję jej cały swój wolny czas. Pozdrawiam w tym miejscu wszystkie babcie i wszystkich dziadków, zwłaszcza tych, którzy teraz zapewniają swoim wnukom beztroskie wakacje pod nieobecność zapracowanych rodziców. Skupiam się na jej potrzebach, bo dobrze się z tym czuję i wiem, że tak trzeba. Ale także wymagam od niej sporo, stosownie do wieku i nie zawsze jest sielankowo. Czasami zaiskrzy między nami, jednak funkcjonujemy we wzajemnej, okazywanej przyjaźni.

Moja ukochana i trochę rozpieszczona wnuczka ponad wszystko ceni sobie fizyczną bliskość w, trudnym dla niej od najwcześniejszego dzieciństwa, momencie dnia - zapadania w sen. Cóż, ma naturę sowy i wieczorami odwleka w nieskończoność wykonanie czynności związanych z położeniem się do łóżka. Kiedy w końcu się tam znajdzie, potrzebuje mieć pod głową jakieś ciepłe, bliskie ramię, a przy uchu czyjeś usta sączące szeptem różne opowieści. Historie, jak je określa. Babciu, opowiedz mi jakąś historię. Jeśli chodzi o mnie, nie mogła lepiej trafić. Czasami historię opowiadam wierszem.

Kocia klęska

To opowieść krótka
o kocie z ogródka,
białym, w bure łaty,
puszystym, wąsatym.
I o gnieździe sójek
na sośnie za płotem,
co to miały kłopot
z tym wąsatym kotem.

Bo kocie zwyczaje
każdemu są znane:
nim kot łowy zacznie,
rozgląda się bacznie,
zaczaja się, śledzi,
skrada się z umiarem,
potem skacząc zwinnie
chce chwycić ofiarę.

Kot - wieczny myśliwy
jest czujny, cierpliwy,
i wyraźnie słyszy
najlżejszy szmer myszy...

.............................................................

Gwar w gnieździe na sośnie
ciekawił nieznośnie
kociego sąsiada,
więc na płocie siadał.
Ale każda sójka
z wielkiej troski słynie,
kiedy wiosną w gnieździe
zakłada rodzinę.

Kot swe oczy wlepiał
w gąszcz gałęzi drzewa.
Niepokoił sójki
gotowe do bójki.
Pisklęta podrosły,
już prężyły skrzydła,
gdyby któreś spadło,
to wprost w kocie sidła.

Z wrzaskiem i łopotem
rodzice nad płotem
miotali się w złości
na niechcianych gości.

Ale kot uparty
stroił brzydkie żarty -
ptasie krzyki głośne
miał po prostu w nosie.
Kiedy sójki widzą,
że wróg kpi z nich sobie,
przypuszczają atak,
naraz, zgodnie, obie.

Sfruwają z wysoka,
spadają na kota,
biją go skrzydłami
skrzecząc na świat cały.

Więc zmyka w popłochu.
Ach, jak wstyd jest kotu!
Na nic podglądanie -
dostał tęgie lanie.
Cierpi kocia duma...
No cóż, kto kłopotów
szuka, ten być musi
na nauczkę gotów.

Pisklęta bezpieczne!
A sójki waleczne
zostały na straży,
gdyby się odważył...
Ale kota nie ma.
Siedzi pod schodami,
nie wychyla nosa
i strzyże uszami.

Zaraz przyjdzie do mnie...
Lubię go ogromnie,
ale przyznać muszę:
należało mu się.

- Babciu, to o naszym Lolku, prawda?
- Oczywiście. Historia absolutnie prawdziwa. Znasz naszego kocura. Nawet wtedy, gdy ma pełny żołądek, zasadza się i próbuje polować. Taka jest kocia natura.

W pokoju panuje półmrok. W kącie pali się mała lampka. Przytulam się do wnuczki i słyszę, jak dwieście razy wcześniej:
- Babciu, opowiedz mi historię.
- Wesołą, czy smutną?
- Wszystko jedno.
- To dzisiaj będzie smutna.
- Bardzo smutna?
- Tylko trochę. Dasz sobie z tym radę. To będzie historia o drzewach.
- Prawdziwa?
- Sądzę, że tak, choć może nie dla każdego oczywista.
- Przed oknem mojej sypialni... - zaczynam.
- Tu, na wsi?
- Nie, w Warszawie. Otóż, przed oknem rosły dwa drzewa. Wierzba płacząca i klon. 
- Tam nie ma drzew.
- Teraz jest tylko jedno. Taki wysoki klon. Rośnie po prawej stronie od okna. Tak się przyzwyczaiłaś do jego obecności, że już go nie zauważasz. To normalne.
- Ale ty zauważasz.
- Ja, tak. Wiesz, że interesuję się drzewami. Lubię na nie patrzeć i zawsze mam je policzone w swoim otoczeniu.
- No, tak...
- Moja historia zaczyna się w momencie, kiedy przed oknem rosły jeszcze dwa drzewa. Klon po jednej stronie wąskiej, asfaltowej alejki, wierzba po drugiej. Drzewa dotykały się gałęziami, tworząc nad alejką liściasty daszek. W upalne dni panował tam przyjemny, chłodny cień. Stała nawet ławeczka, na której chętnie siadali starsi ludzie z osiedla. Prosty, jak żołnierz na warcie klon, wyciągał do wierzby swój największy i najgrubszy konar, a ona cała przechylała się z wdziękiem ku niemu, podając mu delikatne, giętkie gałązki. 

Kiedy patrzyłam na te dwa drzewa, czułam, że są sobie bliskie. Trzymały się przez cały czas za ręce. Nawet zimą, kiedy gałęzie zostawały nagie. A przecież nie od razu tak było. Drzewa rosły w pewnym oddaleniu od siebie. Dzieliła je alejka. Przez wiele lat tylko patrzyły na siebie. Z upływem czasu ich gałęzie zdążające ku sobie, były coraz bliżej, aż w końcu spotkały się. Wzruszał mnie ten widok. Wydawało mi się, że widzę parę zakochanych drzew. Ona, czyli wierzba z burzą zielonych, spływających na dół, zielonych włosów i on – silny, zdrowy klon podający swojej ukochanej mocne ramię.

Pewnego dnia wracałam zmęczona z pracy do domu. Już z daleka coś nie pasowało mi w wyglądzie podwórza przed domem. Podeszłam bliżej i stanęłam w miejscu przerażona. Nie było wierzby. Po prostu nie stała już przy alejce. W miejscu, gdzie rosło drzewo, bielił się w trawie krąg świeżo ściętego, grubego pnia. Klon stał opuszczony, dziwnie nie pasujący do pustego miejsca po drugiej stronie alejki. Wierzba była jego dopełnieniem. Teraz u podnóża klonu krzątali się ludzie, którzy ją ścięli. Układali na trawie jej smutne szczątki: pokrojony w plastry pień i pocięte na kawałki gałęzie z jeszcze świeżymi, zielonymi liśćmi.

Podbiegłam do grupki pracowników, żeby dowiedzieć się, dlaczego przyszli wyciąć taką piękną, bujną wierzbę. Kiedy z nimi rozmawiałam, miałam łzy w oczach. Pewnie byli zdziwieni, że dorosła kobieta rozpacza nad ściętym drzewem, ale trudno mi było opanować emocje. Dowiedziałam się, że specjalista od drzew ocenił wierzbę, jako obiekt zagrażający bezpieczeństwu ludzi. Ponoć była stara i krucha, i w każdym momencie mogła się przewrócić na alejkę. Lubię drzewa, ale nie jestem specjalistą od nich. Nie zauważyłam, żeby wierzba nosiła oznaki próchnienia. Na pierwszy rzut oka wyglądała zdrowo. Ale stało się – klon stracił swoją ukochaną. Bardzo mu współczułam.

Wieczorem przez okno spojrzałam z żalem na płaski pień po wyciętej wierzbie. Pod samotnym klonem piętrzyła się zielona sterta wierzbowych gałęzi. Nikt ich jeszcze nie zabrał. Noc była cicha – pogodna i bezwietrzna. Bladym świtem obudził mnie potężny trzask i łoskot. Zerwałam się z łóżka i podeszłam do okna. Nie wierzyłam własnym oczom. Od pnia klonu odłamał się jego najgrubszy konar, ten sam, którym drzewo dotykało swojej ukochanej. Leżał teraz na jej ściętych szczątkach, wielki, poszarpany w miejscu, gdzie się złamał. Na pniu klonu ziała wielka, jasna rana.

Byłam wstrząśnięta. Co mogło spowodować upadek konara? Nie było najlżejszego wiatru. Klon był zdrowy i silny. Czy tak rozpaczają drzewa? – pomyślałam. Klon w oczywisty sposób nie godził się z odejściem wierzby. Zrzucając na nią konar, chciał jej dotknąć po raz ostatni. Nie wróciłam już do łóżka. Zaparzyłam kawę i piłam ją stojąc przy oknie. Przez długą chwilę patrzyłam na to wzruszające pożegnanie zakochanych drzew.

Rano przyjechała ekipa sprzątająca i zabrała stertę gałęzi. Większe z nich pocięto na miejscu piłą łańcuchową na mniejsze kawałki, żeby łatwiej było je załadować na ciężarówkę. Pewnie nikt nie zwrócił uwagi, że wśród szczątków wierzby znalazł się konar innego drzewa. Myślałam, że klon po utracie tak dużej części swojej korony będzie chorował, zmarnieje, a może nawet uschnie. Drzewo dało sobie radę i rośnie do dziś. Trochę zdeformowane, odchylone od alejki. Zupełnie tak, jakby odwracało się plecami do miejsca, gdzie rosła wierzba, żeby nie patrzeć na pusty trawnik. Wydaje mi się taki samotny, opuszczony, tym bardziej, że drzewa żyją długo i długo będzie tak stał zastygły w swoim smutku.

Skończyłam swoją opowieść. Wiktoria przez chwilę w zamyśleniu wpatrywała się w ścianę nad moja głową.
- Babciu, czy drzewa czują?
- Wierzę, że tak. Gdybym myślała inaczej, nie opowiedziałabym ci tej historii.
- A, kiedy ścinają drzewo, to je boli?
- Mam nadzieję, że nie. Badacze roślin odkrywają coraz więcej zaskakujących szczegółów dotyczących ich życia. Niektórzy z nich twierdzą, że rośliny coś czują, ale inaczej niż ludzie i zwierzęta. Wydaje mi się, że to prawda. Przecież żyją, rosną, zmieniają się. Mają swoje potrzeby. Bez wody i światła umierają. Wiosną budzą się z zimowego snu. Nie są martwe.
- To była smutna historia.
- Uprzedzałam.
- To może teraz jakaś wesoła? Może być króciutka.
Wiedziałam, że historia o drzewach poruszyła moją wnuczkę. Nie zawsze należy chronić dzieci przed dramatycznymi opowieściami. Nie przerażającymi, okrutnymi, ale dającymi do myślenia. Dzieci potrzebują wzruszeń i refleksji. To jedna z form kształtowania wrażliwości. Czeka je prawdziwe życie, również w swoim smutnym wymiarze. Ale teraz poczułam, że Wiktoria pragnie usłyszeć przed snem coś lżejszego, krzepiącego. Na poczekaniu wymyśliłam jakąś śmieszną, głupawą historyjkę. To musiało jej wystarczyć na ten wieczór. Po chwili zasnęła. Wierzę, że moja prawdziwa historia o zakochanych drzewach zostawi ślad w jej pamięci.

Drzewa zimą

Ciekawe, co też zimą drzewo, drzewu powie?
- Chyba zmarzłeś mój drogi i gorzej z twym zdrowiem,
bo drżałeś bardzo w nocy. Czyżby to angina?
- No cóż, przyjacielu mój, przyszła sroga zima.

Na grzbiecie brak nam chocby najlichszej koszuli.
Liście spadły jesienią, to czym się otulic?
Nasze gołe gałęzie mroźny wiatr tarmosi.
Może kogo o czapkę i szalik poprosic? -.

Nie, to wszystko nieprawda i bajka zmyślona!
Drzewo zimą nie marznie, jak na drzewie wrona.
Smacznie śpi w mroźne noce i białymi dniami,
otulone po uszy śnieżnymi kołdrami.

Śnią mu się sny pogodne, słoneczne, złociste.
Śni mu się jasne niebo i zielone liście,
ptasie gniazda i pszczoły brzęczące donośnie.
Śpi spokojnie i marzy cichutko o wiośnie.












Brak komentarzy:

Prześlij komentarz