wtorek, 20 października 2015

Komu kamień, komu?

Plaża w Ustce, to jedna z najpiękniejszych plaż nadbałtyckich. Spędzamy urlop w ośrodku wypoczynkowym pod Ustką, ja, mąż i nasza ukochana wnuczka Wiktoria. Domki kampingowe z lat siedemdziesiątych. Wyremontowane, konserwowane, jednak prymitywne i nieco zatęchłe. Ale za to położone w sosnowym lesie. Ale za to bliziutko plaży. Ale za to tanio.

Kiedy miałam dziewiętnaście lat, byłam tu z rodzicami. Także ze swoim chłopakiem i  parą przyjaciół. Bez nich nie chciałam jechać. Dziewiętnastolatka z rodzicami na wczasach? Nigdy! Byłam przecież dorosła, zakochana i spragniona towarzystwa rówieśników. Domek numer 15 tętnił muzyką z magnetofonu kasetowego i śmiechem. Rodzice jakoś to dzierżyli. Wiedzieli, że mogą to być ostatnie, wspólne wakacje. Mama, tata i córcia jedynaczka. Paczka młodzieży na dokładkę. Zajmowali pomieszczenie na parterze. My zadymialiśmy na pięterku. Lato byłe chłodne i deszczowe, więc często zadymialiśmy. Dosłownie też – bo byliśmy pełnoletni i wszyscy paliliśmy. W tamtych czasach nikomu nie przychodziło do głowy, żeby wychodzić z fajkami na zewnątrz. No i popijaliśmy winko, niezłe wino. Białe, wytrawne Cotnari made in Romania, bo mody na piwo jeszcze nie było. Tym bardziej, że w sklepach przyzwoite piwo nie figurowało, więc ambitna młodzież snobowała się piciem wina z importu. Świetnie bawiliśmy się w swoim towarzystwie, a huczące morze i przepiękna plaża tuż pod nosem schodziły zdecydowanie na plan dalszy.

Śladami z przeszłości zawędrowałam znowu do Ustki. Bardzo, bardzo dorosła. Zakochana, a jakże. Spragniona towarzystwa najbliższych. Zupełny przypadek zdecydował, że zajęliśmy domek numer 15. Odkryłam ten fakt dopiero po powrocie, na podstawie starych fotografii z wakacji spędzonych w Ustce … nie powiem, ile lat temu. Bardzo mnie wzruszyło takie zrządzenie losu. Domki te same, sosny wokół większe. Obecny, prywatny właściciel ośrodka okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem i dobrym gospodarzem. Mimo dość surowych warunków kwaterunkowych nie narzeka na, tak zwane obłożenie. Porządek, bliskość pięknej plaży, oddalenie od hałaśliwego centrum Ustki i przepyszne, domowe obiady na miejscu mają, jak się okazuje, swoich zwolenników w różnym wieku, którzy wracają tu od lat. Są nawet stali goście zza granicy: Holendrzy, Francuzi i Hiszpanie. Swoją drogą zastanawiam się, co przyciąga nad zimny i kapryśny Bałtyk ciepłolubnych Hiszpanów? Może niskie ceny? A może rodzaj egzotyki – ostre powietrze, lodowata woda, mało zatłoczona plaża… Ile można się moczyć w morskim rosole, leżeć na piasku jak sardynka obok innych, stłoczonych sardynek i patrzeć w banalnie lazurowe, bezchmurne niebo dysząc z gorąca?

Nad Bałtykiem też świeci słońce, na plaży za parawanem upał, ale wstaniesz i już cię obwiewa chłodny wiatr, już rozglądasz się za jakąś bluzą, bo zwiewne pareo nie wystarczy. Wejdziesz do morza - stawy wykręca napadowe lumbago. Wracasz na piasek taka dzielna po zmaganiach z lodowatymi falami, ale trochę sina. Za parawanem ciepełko, a tu nagle nadpływa pięćdziesięciokilometrowa chmura i czekasz pół godziny na słońce szczękając zębami. Ale to wszystko przecież nasze. Mamy swoje własne morze, burzliwe (ach, ta krótka, bijąca bałtycka fala!), stalowe z odcieniami granatu, a niekiedy zieleni. Złote, szerokie plaże, jakich mało na południu Europy. No i ten nasz polski hart, bo rodzimy się, dorastamy i żyjemy w takim, a nie innym klimacie. Byle wiaterek nas nie zniechęca, a od zimnej wody nie dostajemy histerii.

Na wstępie naszego nadmorskiego urlopu, Wiktoria wysłuchuje historii o tym, jak po latach jej babcia wróciła w miejsce, gdzie spędzała beztrosko czas, jako młode dziewczę. Dziewczyna, która nawet nie przeczuwała, że wkrótce będzie zabierała na wakacje własne dzieci. Posiadanie wnuków nie mieściło się wtedy w ogóle w jakichkolwiek planach na przyszłość. Wiktoria zna ośrodek wypoczynkowy pod Ustką, bo odkrył go dwa lata wcześniej jej tata, a mój syn rodzony. I to też był kompletny przypadek, bo nie ja mu go poleciłam. Ja, mój mąż i moje dzieci, wszyscy lubimy Bałtyk z jego zaletami i wadami. Syn i synowa bardzo chcieli jechać nad morze. Znaleźli ofertę w necie, skusiły ich przystępne ceny, no i pojechali. I zakochali się od razu w okolicy, w plaży niemal na wyłączność i w tych prostych domkach z komunistycznym, FWPowskim rodowodem. Dla niezorientowanych: FWP – Fundusz Wczasów Pracowniczych. Za komuny na wczasy jeździło się prawie za darmo. Gwarantował to ludziom pracy właśnie ten fundusz. To jedno z moich nielicznych miłych skojarzeń z okresem zamordyzmu.

Wiktoria najpierw obleciała wszystkie zajęte domki, ale niestety nie znalazła żadnej koleżanki z poprzednich wakacji. W takich przypadkach natychmiast wkleja się we mnie, dopóki nie poszuka sobie nowego, rówieśniczego towarzystwa (co zwykle nie trwa długo). Pogoda ładna, ciepło, wrzucamy torby do domku, zakładamy kostiumy i maszerujemy na plażę. Zawsze jestem przejęta tym pierwszym uderzeniem morskiego wiatru, nasilającym się, w miarę zbliżania do celu, hukiem fal i wreszcie powalającym widokiem sinego, rozbujanego bezkresu. Uwielbiam otwartą przestrzeń, a gdzie znajdę jej więcej, niż na brzegu morza?

Plaża, to dla dzieci bezkresna piaskownica z nieograniczonym dostępem do wody, którą można dowolnie zwilżać piasek na babki i inne piaskowe kompozycje i konstrukcje. Dla dzieci do lat powiedzmy… dziewięciu. Jedenastoletnia dziewczyna, to wszak nastolatka, więc Wiktoria nie bierze już publicznie do ręki wiaderka i łopatki. Jeszcze dwa tygodnie temu bawiła się z dziećmi moich przyjaciół w piaskownicy, ale to w działkowym zaciszu. Na plaży w Ustce taki scenariusz odpada.

Najpierw sprawdzamy palcami stóp temperaturę wody. Bez niespodzianek – lodowata. Potem opalanie, niech się dziecko ponudzi. To nie takie złe we współczesnym natłoku natrętnych bodźców i powierzchownych wrażeń. Dajmy czasami naszym dzieciom szansę na przeżycie starej, poczciwej nudy, co przekłada się na pobycie przez chwilę samemu ze sobą, swoimi myślami i uświadomienie własnych potrzeb, chęci do jakiegoś celowego działania. Smarujemy się kremem z filtrem i opalamy, trochę z przodu, trochę z tyłu. Wiktoria zaczyna się wiercić, bo ile ruchliwa jedenastolatka może leżeć plackiem na kocyku? No, to kąpiel. Z babcią oczywiście, bo dziadek woli kontemplować piękno morza z bezpiecznej odległości. 

Zaciskam zęby i wchodzę do wody. W morzu nie zamoczysz się stopniowo, jak w jeziorze. Fale są nieprzewidywalne. Oto hartujesz skórę nóg do kolan i nagle fala zalewa cię do pasa, wchodzisz do pasa i już po chwili jesteś zahartowana po czubek głowy. Ale… przy wnuczce nie pękam. Wiktoria piszczy, wbiega i wybiega z morza, a ja już cała mokra udaję twardziela i zachęcam ją do zanurzenia się w wodzie. Najodważniejsi z odważnych mawiają, że trzeba być twardym, nie „miętkim”. Nie jestem więc miętka, co najwyżej trochę w kolanach, bo reszta stawów mi zesztywniała. Kiedy mija pierwszy szok termiczny, szalejemy z falami i już jest fajnie. Lubię wodę i choć jestem zodiakalnym Bliźniakiem, w upodobaniach bliżej mi do Ryb lub Wodnika.

Dygresja: kiedyś w przedszkolu gawędziłam z moimi sześcioletnimi wychowankami na temat Zodiaku – kto, spod jakiego znaku pochodzi, rodzeństwo, rodzice… Jeden z chłopców, uroczy, pulchny blondynek, oświadczył nagle z całą powagą, że jego mama jest zodiakalną krową. Po chwili konsternacji zaczęłam drążyć temat. Szybko odkryłam w dwuznacznie brzmiącej informacji chłopca żelazną, dziecięcą logikę. Okazało się, że jego mama pochodzi spod znaku Byka, a skoro jest kobietą, to znak też zmienił płeć. Krowa – towarzyszka byka. Proste!

Na wakacjach żądam w pobliżu obecności wody. Letni odpoczynek bez jakiegoś akwenu trochę mnie nuży. Dobrze pływam, ale morze budzi we mnie respekt. Wolę po prostu zabawę z gruntem pod nogami. Wiktoria powoli sinieje, ale nie przejawia chęci do wyjścia na brzeg. Dzieci tak mają. Żeby woda była nie wiem jak zimna, to i tak wlezą, zanurzą się w niej, niczym bobry i nie chcą wyjść. Wyciągam bladoskórą, drżącą wnuczkę z morza, owijam ręcznikiem i czekam, aż wróci jej naturalny kolor.

Plaża w okolicach Ustki jest usiana kamieniami. Niedużymi, kolorowymi, krągłymi, pięknie wypolerowanymi na gładko. Plan zajęcia wnuczki rodzi się błyskawicznie – zbieramy kamienie. Najpierw spontanicznie, te najpiękniejsze, najciekawsze. Przynosimy z plaży, na oko, pięć kilo kamieni. Segregujemy kolorami, potem wielkością i kształtem, tworzymy kategorie. Wiktoria ma żyłkę zbieracza i kolekcjonera. Podłoga pod stołem w domku zapełnia się kolorowymi stosikami.

Następnego dnia znowu zbieramy na plaży kamienie, ale już metodycznie. Więcej ciemnych, bo jest ich mniej, a kolekcję należy uzupełnić. Zaczynamy się robić wybredne. Ten ładny, ten mniej, taki już jest. A to wcale nie kamień, tylko wygładzony kawałek cegły, tu znów obrobione siłą fal zielone szkiełko, zapewne z rozbitej butelki. Precz z fałszywkami, kamień ma być kamieniem, ale Wiktoria ma inne zdanie. Ładne to przecież, choć śmieciowe. Na poczekaniu tworzy nowy zbiór: fałszywek.

Potem zaczynamy fantazjować i improwizować. Obkładamy się ciepłymi kamykami. Salon odnowy biologicznej – azjatycki masaż pleców kamieniami. W Warszawie taki zabieg kosztuje 70 złotych. Pada propozycja zakopania dziadka w piasku: zabieg rozgrzewający stawy. Mój mąż godzi się z oporami, ale po zakopaniu nóg odmawia dalszej współpracy. Pozwala na krótkotrwały azjatycki masaż kamieniami, po czym salon odnowy biologicznej zmieniamy w studio paznokci, tylko dla kobiet. Zatykamy płaskie kamienie między palcami , jak rozpórki stosowane w pedicure. Zaśmiewamy się z nienaturalnego wyglądu naszych stóp. Malujemy paznokcie niby lakierem – przy pomocy chusteczki zwilżamy je wodą i obsypujemy piaskiem. Osiągamy efekt ozdobnego, brokatowego pedicure. Wiktoria robi zdjęcia naszym rozcapierzonym palcom u stóp i natychmiast wysyła mamie.

Po południu moja towarzyska wnuczka dorywa nową koleżankę. Po godzinie także kolegę. Szczelnie ogrodzony teren ośrodka, plac zabaw i zarośnięta pnączem altanka z ławeczkami załatwia sprawę. Młodzież błyskawicznie zacieśnia więzi towarzyskie rąbiąc zakazane na co dzień chipsy. Niech jedzą, co tam, wakacje są przecież. Mamy z mężem czas dla siebie. Też rąbiemy chipsy i sączymy zimne piwo w małych ilościach, bo dziecko powierzone naszej opiece zobowiązuje.

Nazajutrz wybieramy się do miasta. Chociaż raz trzeba zaliczyć koszmarnie drogą rybę z frytkami, lody o egzotycznych smakach i gumowate gofry z bitą śmietaną z tuby. Spacerujemy po porcie, przyglądamy się kolorowym kutrom rybackim nadgryzionym zębem czasu i jednostce ucharakteryzowanej na siedemnastowieczny szkuner piracki. Taka nowa atrakcja turystyczna. Potem szukam po sklepach szkła powiększającego i żałuję, że nie wzięłam z domu. Po co ci ta lupa, zastanawiają się mąż i wnuczka. Tajemnica. Kupuję szkiełko i przy okazji komplet farb plakatowych, cienkie pędzelki i trzy buteleczki lakieru bezbarwnego do paznokci. Będziemy malować, super, cieszy się umiarkowanie Wiktoria. Nie mamy papieru do malowania, zauważa. Papier nie będzie potrzebny. Zdziwiona. A ja mam w głowie gotowy plan.

Na plażę wychodzimy zawsze dość wcześnie. Lubię tę godzinę zupełnej pustki dookoła. Wiktoria idzie tym razem niechętnie. Jej nowi kumple, Lenka i Marcin, mają przyjść później. Moja wnuczka wierci się na kocu niecierpliwie. Wyjmuję lupę, o której zapomniała. Zaczynamy oglądać przypadkowe kamienie, obnażając ich prawdziwą naturę. Połyskliwe naloty, żłobienia, syntezy faktur i kolorów na maleńkich powierzchniach. Pozornie jednokolorowy kamień, pod szkłem odkrywa wielobarwne smugi i plamy. Powiększamy lupą ziarenka piasku, które z nowej perspektywy jawią się niczym maleńkie kamyki w różnych odcieniach szarości, żółci i brązu. Spędzamy nad szkłem czterdzieści minut. Zjawiają się Lenka i Marcin z rodzicami. Dorośli kiwają nam przyjaźnie głowami, ale rozbijają swoje plażowe obozowiska w przyzwoitej odległości. Bo mogą. Na tej plaży jest dużo wolnej przestrzeni.

Wiktoria biegnie do kolegów z lupą w ręku. Siedzimy z mężem na leżakach i obserwujemy dzieci, które wyrywają sobie z rąk szkło powiększające. Rozgarniają piasek, badają podłoże, po chwili biegną nad brzeg. Zanurzają lupę w wodzie. Wygrzebują z mokrego piachu jakieś glony. Patrzą po kolei. Potem oglądają własne dłonie, stopy, twarze nawzajem. Co chwila wybuchają śmiechem. A gdzie te ich magiczne smart fony za setki złotych, mruczę do męża. Ile kosztowała lupa? Dobre pytanie. Piętnaście złotych.

Pogoda się pogorszyła. Jest pochmurno i chłodno. Na szczęście nie pada. Wiktoria spędza dużo czasu z rówieśnikami. Jest w swoim żywiole. Grono „młodszej” młodzieży powiększa się z dnia na dzień. To już niezła banda. Odrabiam zaległości w lekturze. Kiedy po dwóch dniach wraca słońce, idziemy na plażę. Ale po obiedzie zostaniemy w ośrodku, dobrze babciu? Wedle życzenia, księżniczko. Znowu zbieramy kamienie, ale wyjątkowe. Muszą by duże i płaskie. Po co takie? Bo dużych i płaskich jeszcze nie mamy. Sprawa załatwiona, a mój plan czeka na realizację.

Wiktoria zadymia z dzieciakami, a ja przygotowuję świeżo zebrane kamienie. Czyszczę je z piachu, oglądam, badam dotykiem powierzchnie. Jak przyjemnie trzymać je w rękach, gładzic. Takie proste czynności uspokajają. Kiedy układam jeden na drugim, wydają ciche, ciepłe odgłosy, stłumione postukiwania podobne w brzmieniu do uderzeń deszczowych kropel o dach. Kładę kamienie na stole, obok farby i pędzle. Wika wpada na kanapkę z dżemem i zawisa nad blatem. Błysk w oku i już wie. Kamienie można malować? Jak wszystko inne, księżniczko. A kto zabroni pomalować, na przykład banana, butelkę z wodą czy klapę od deski sedesowej? Fakt. Śmiejemy się. Zachęcam wnuczkę do pierwszej próby. Wybiera kamień i trochę nieśmiało dotyka go pędzlem umoczonym w farbie. Farby są akurat – odpowiednio gęste, nie spłyną z nieprzepuszczalnej powierzchni. Pierwszy kamień w kwiatki, a w cóż by innego. Drugi… zaskoczenie: flaga narodowa. No, co? Mam teraz taką flagę, jak nikt inny. W porządku. Zaraz wracam, woła moja postrzelona wnuczka. Po kwadransie wraca z Lenką i Marcinem. Szybko przybywa kompozycji (motylki, morskie widoczki, samochód, piesek, kotek, kolorowe kropki, paski), błyskawicznie ubywa kamieni. Tłumaczę, że po wyschnięciu, warto pociągnąć obrazki lakierem bezbarwnym, żeby były trwalsze. Tak więc jutro pracy ciąg dalszy

Następnego dnia, po śniadaniu puka do naszego domku Lenka. Trzyma przed sobą kiść bananów. Robię kwadratowe oczy. Wika wciąga ją do środka i szykuje farby. Nie wierzę! Sprzedała Lence pomysł na malowanie bananów! Moja krew. Uśmiecham się pod nosem. Dziewczyny siedzą i malują banany, a mój mąż w milczeniu śledzi ich poczynania. W końcu pyta, czy to mój pomysł. W sumie mój, ale taki luźny. No, to masz „luźny”. Malowanie na żarciu, ja pierdzielę – szepcze do siebie. Z wyraźnym podziwem. Pękam z dumy. Banany są śliczne, tęczowe, w grochy, w kwiaty, w chmury i słońca. Wiktoria informuje mnie, że kiedy wyschną, pokażą je wszystkim, a potem zjedzą. Szkoda, ale to trochę tak, jak z mandalami. Usypuje się je pracowicie z kolorowego piaseczku z jednoczesnym zamiarem zniszczenia ich tuż po zakończeniu dzieła. Dobrze chociaż, że kamieni nie zjedzą.

Mama Lenki gratuluje mi kreatywności. Uśmiecham się skromnie, przenoszę dla ścisłości zasługi na dzieci, ale wiem przecież, że malowane kamienie są naprawdę super, a malowane banany po prostu podbiły moje serce. Jak znam Wiktorię, po wakacjach jej rodzice i my, zostaniemy szczęśliwymi posiadaczami malowanych klap na sedesach. I dobrze. Pociągnie się lakierem i będą takie oryginały, że klękajcie narody.

W przeddzień wyjazdu szykujemy upominki dla mamy i taty Wiktorii, dla drugiej babci i cioci. W kuchni ośrodkowej jadłodajni proszę grzecznie o kilka słoiczków, dziękując przy okazji za pyszne jedzonko i miłą obsługę. Przygotowanie upominków jest łatwe i przyjemne. Mineralny przekładaniec. Na dno każdego słoika idzie warstwa piachu z plaży, a potem kilka warstw małych kamieni. Każda warstwa w innym kolorze, po samą zakrętkę. Ustawiamy słoiczki na baczność w tekturowym pudełku w bagażniku samochodu, mając nadzieję, że w drodze nic się nie zepsuje.

Ostatniego dnia niebo jest trochę zachmurzone. Idziemy na plażę pożegnać się z morzem. Zawsze to robię, kiedy wyjeżdżam z wybrzeża. Te białe, nieszkodliwe chmury prowokują mnie do pożegnania innego, niż zwykle. Wszyscy troje kładziemy się na kocu i patrzymy w niebo. Obłoki przesuwają się na błękitnym tle zmieniając leniwie kształty. Gapimy się na nie i doszukujemy się w nich rozpoznawalnych form. Zwierzęta, smoki, twarze, pojazdy. Wciągająca zabawa, ale Wiktoria gna jeszcze do nowych znajomych. Wymieniają się numerami telefonów i adresami mailowymi. Dziesięć dni każdemu minęło zbyt szybko. Jak zwykle na urlopie.

Białe wieloryby

Dzisiaj chmury są jak wieloryby,
suną w górze całymi stadami.
To nie szkodzi, że tylko na niby,
że naprawdę są tylko chmurami.

Tutaj płetwal błękitny, a biały
niesie niebo na końcu ogona.
A tam humbak długimi płetwami
dotknął dachu na wieży kościoła.

Trzy delfiny świetliste i smukłe
płyną wolno w lipcowym upale.
Są spokojne i trochę są smutne,
bo nie mogą poskakać przez fale.

Kiedy niebo za morzem zatęskni,
morskie kształty nadaje obłokom.
To jest chwila niezwykła, bo wtedy
wieloryby wędrują wysoko.