czwartek, 24 września 2015

Agro plan mamusi i tatusia


Wakacje są dla dzieci. Należą im się, jak psu buda. Dzieciństwo jest relatywnie krótkim okresem w życiu człowieka, a te dwa miesiące intensywnej, dzikiej swobody przez kilkanaście lat z rzędu powinny pozytywnie naładować akumulatory danego osobnika na resztę jego obecności na tym łez padole. Przynajmniej hipotetycznie. Wakacje, to potężny ładunek miłych wspomnień i cennych doświadczeń, który niesie się blisko serca przez dorosłość. Dlatego ma być rodzinnie i plenerowo. Żadne tam przedszkola dyżurne, przypadkowe opiekunki i „lato w mieście”. 

Misiek jest szczęściarzem, a my jesteśmy szczęściarzami podwójnymi. Jedni dziadkowie mają dom letniskowy pod Radzyminem, drudzy daczeńkę niedaleko Legionowa. Zielone działki naszych rodziców oraz ich, szczególnie latem mocno rozbudzony, instynkt opiekuńczy rozwiązują, nierozwiązywalny dla niektórych rodzin, problem pod tytułem „Jak tanio wyszaleć znużone codzienną rutyną dzieciaki na łonie natury?”. Młody posiada jeszcze dwoje rodziców, którzy z determinacją wyszarpują od swoich pracodawców lipcowe i sierpniowe urlopy.

No, właśnie. Był już z nami nad polskim morzem (tłumy!), w polskiej krainie jezior (drogo i brudno…)  i w chorwackiej krainie jezior z ciepłym morzem w tle. Chorwacja ładna i czysta, ale pokonywanie samochodem setek kilometrów z młodym na tylnym siedzeniu, to transportowa trauma i wstrząsające doświadczenie pedagogiczno – opiekuńcze. Najpierw chichoty, paplanie, podśpiewywanie. Potem cisza. A następnie przez wiele godzin: siusiu/kupa - zamiennie. Mamo, pić. Wody nie chcę. Tato, daleko jeszcze? Jeść - ale nie to, tylko tamto, albo to i tamto. Ani to, ani tamto, najlepiej owamto. Co mam robić? Nudzę się. Za ciepło. Za chłodno. Nie, nie chce mi się oglądać książek. Nudzę się. Tato, daleko jeszcze? Jeść to, popić tamtym. Mamo, pobaw się ze mną w zgadywanki. Gorąco. Niewygodnie. Mamo, opowiedz mi coś. No, nie wiem co… Coś. Ciemno. Duszno. Nie mogę zasnąć. Tato, daleko jeszcze? Pić. Siusiu. Kupa. Tato, dale… Zasypiał. Budził się na postojach nieprzytomny: Gdzie jesteśmy? Daleko jeszcze?

W tym roku, wiosną, przepuściliśmy przez mieszkanie remontowy huragan. Wyrwał z posad stare szafki kuchenne i zdezelowaną lodówkę oraz pralkę, a przy okazji czarną dziurę w domowym budżecie. Meble na wymiar i nowy sprzęt chłodząco – piorący zielonej, wakacyjnej trawki Miśkowi nie zastąpią. Zanim przystąpiliśmy do remontu, postanowiliśmy wybrać się na urlop gdzieś niedaleko i tanio. Polska, bach. Agroturystyka, babach. Bardzo proszę. Ale agroturystyka? Banalne, a przy tym nie zawsze znowu takie tanie. Agro, to młody ma u dziadków na działeczkach. Jednak, nowe miejsca, nowe wrażenia i bodźce  –  to się liczy. Dostaliśmy namiar od przyjaciół - jedźcie, nie pożałujecie, raj na ziemi. Agroturystyka w Wielkopolsce, pod Gnieznem. Tanio. Niech będzie, co tam. Przyjaciele nie wsadzą nas przecież na minę. Kombinujemy, żeby młody spędził na wsi zabitej agroturystycznymi dechami cały lipiec. Ja wezmę urlop pierwsza, mąż drugi, a ostatni tydzień spędzimy razem, wszyscy troje. Plan dobry. Nie wiemy, jak miejsce.

W marcu rezerwujemy termin przez telefon. Pani, bardzo miła, zaprasza na wizję lokalną.
Maj - remontowe apogeum, a my jedziemy na rekonesans bez Miśka. GPS prowadzi nas, jak po sznurku. Z asfaltu ciągnącego na Gniezno zjeżdżamy na żwirówkę, potem skręcamy w polną drogą. Z jednej strony łąki, z drugiej las. Podjeżdżamy pod drewniany płot pomalowany na zielono. Przy furtce witają nas pani, miła przez telefon i rozmerdane, uśmiechnięte od ucha do ucha psisko. Ogromne i kudłate. Po chwili wiemy już, że pies nazywa się Buras (Jezu, przegięli z tym agro klimatem, nie ujmując niczego wsiowym Burkom), rasy jest wieloowocowej, łagodny i przyjazny, kocha dzieci. Spoko, lubimy psy. Pani, na oko po pięćdziesiątce, szczupła, ładna. Makijaż bardzo dyskretny, rozpuszczone, szpakowate włosy do ramion. Kolorowa spódnica do kostek, luźna, bawełniana bluzka, rustykalny wisiorek na rzemyku, skórzane sandały na płaskim obcasie. Trochę hippiska.

Wchodzimy w ogrodzone obejście. Trawa, dużo niekoniecznie dokładnie przystrzyżonej trawy. Podwórze ogromne. Z lewej ogród kwiatowy, dalej ogród warzywny i malownicza kępa brzózek. W głębi duży, stary, drewniany dom. Od razu widać, że z historią i z duszą. Pomalowany na brązowo, z pięterkiem, zielonym dachem i gankiem. W oknach seledynowe rolety. Schludnie. Na prawo od domu, stodoła. Typowa, krzywa stodoła z desek poszarzałych ze starości. A za przaśną, surową stodołą, jak w mordę strzelił szlachetna, prześliczna, wdzięcznie przechylona wierzba płacząca na niewielkim pagóreczku. W tle ściana lasu. Podchodzimy bliżej wierzby – w dole spory staw obrośnięty trzcinami, z mini pomostem. Psia krew, głęboka woda bez zabezpieczenia. Zgrzyt. Trzeba będzie objąć młodego wnikliwym monitoringiem. Trudno, to cena za dodatkowy, uroczy widoczek, tym ładniejszy, że po stawie pływa gromada kaczek krzyżówek i kilka łysek.

Pani hippiska, Anna, informuje, że może nas zakwaterować na pięterku (sanitariat na dole), ale skoro zgłosiliśmy się jako pierwsi, a kto pierwszy, ten lepszy, proponuje… stodołę. Żart? Pani studiuje nasze zmieszane miny, uśmiecha się tajemniczo i prowadzi do stodoły. Omijamy koślawe wrota i kierujemy się w stronę bocznych, ciężkich, drewnianych drzwi pod blaszanym daszkiem. Wchodzimy. Szczękami walimy z hukiem o podłogę z jasnych desek. Z wnętrza stodoły wykrojono trzydziestometrowe pomieszczenie z obniżonym, belkowanym sufitem, ścianami w boazerii i wielkim, panoramicznym oknem wychodzącym na pagórek z wierzbą. Naprzeciwko okna kamienny, otwarty kominek na pół ściany.

„Stodólne” wnętrze zostało wyposażone w wiekowe meble z odzysku. Masywny, rzeźbiony kredens z przeszkloną nadstawką, okrągły stół, proste, drewniane krzesła wyścielone kolorowymi poduchami, trzydrzwiową szafę z lat, powiedzmy, pięćdziesiątych ubiegłego wieku, komódkę do kompletu. Na ścianach, kilka dyskretnych, całkiem smacznych grafik (kwiaty, zioła). W aneksie kuchennym, wiejski kredensik z mlecznymi szybami w drzwiczkach i stareńki, wysłużony, ale wdzięczny zlewozmywak z przetartą miejscami, białą emalią. Taki zlew, to wyraźnie zamierzony efekt. Za to dwupalnikowa kuchenka gazowa – nowa i lśniąca. 

W głębi ogromnego pokoju przepierzenie ustawione z kilku wiklinowych parawanów, a za nim… coś niebywałego – dwa szerokie, zabytkowe (chyba!) łoża małżeńskie z wysokimi wezgłowiami, rozdzielone nocną szafką i tkanym z gałganków dywanikiem. Nad łożami makata z jeleniami nad źródłem – żarcik, oko puszczone przez osoby urządzające wnętrze. Między aneksem kuchennym, a sypialnią rozparta wielka, dziwna, obita boazerią szafa (?) pod sufit, z wąskimi drzwiami z porcelanową gałką. Jeszcze jedna szafa? Pani Anna uchyla drzwiczki, zapala światło i… ta ram. Mamy miniaturową łazieneczkę w kremowych kafelkach.

Błyskawicznie zaklepujemy stodołę, płacimy zaliczkę i ustalamy z panią Anną szczegóły naszego pobytu. Posiłki możemy przygotowywać sami lub, w razie chęci, zamawiać u niej domowe obiady. Żegnamy się z właścicielką (nikogo innego nie zauważyliśmy na podwórzu) i łaszącym się Burasem. Ruszamy spod zielonego płotu. Ostatni rzut oka na siedlisko – no, bajka. Klimat rodem z „Domu nad rozlewiskiem”. A jednak są takie miejsca…

Wracamy przez majowe łąki pełne mleczy. Szyby w samochodzie opuszczone, bo ciepło. Wciągamy w płuca tę niepowtarzalną, wiosenną mieszankę zapachów. Węszymy, jak dwa stuknięte króliki. Ziemia, młoda trawa oraz inne zielsko i wiele różnych, bardzo nieokreślonych, ale bardzo miłych woni. Tak więc urlop spędzimy na wiejsko i na przyrodniczo, ale nie na działkowo. Znane nam, aż do znudzenia i trochę gnuśne klimaty letnich siedzib naszych rodziców, zamieniamy na mikroklimat stodoły. Pod każdym względem odległej od miejskiej kołomyi. Wakacje w stylu agro...

Ach, jak pachnie!

Ach, jak pachnie dookoła:
niebo pachnie ciepłym deszczem,
miodem pachnie senna pszczoła,
mokrą ziemią – grządki pierwsze.

Motyl znalazł pączek biały,
który pachnie zagadkowo,
jak perfumy mojej mamy...
Mamo, pachniesz konwaliowo!

Pies buszuje w gęstej trawie,
trąca nosem sto stokrotek.
Mruczek zerknął gdzieś ciekawie:
zwęszył wróbla czujny kotek.

Ach, jak pachną łąki świeże!
Wiosna miesza aromaty
pól, ogrodów, wiejskich ścieżek.
Pachną płoty, pachną kwiaty…

Drzewa porwał wiatr do tańca,
zapachniało wierzbą, brzozą.
Słońce – złota pomarańcza
pachnie też… pomarańczowo.