poniedziałek, 13 czerwca 2016

Niespodziewana fantazja


Wszystko zaczęło się od niespodziewanej fantazji mojego męża. Pewnego wieczora siedział samotnie na tarasie naszego wiejskiego domu, mając przed oczami gęstą ścianę świerków rosnących za płotem sąsiadów. Płot drewniany, wysoki, ale wybujałe drzewa za nim – jeszcze wyższe. Znacznie wyższe. Najpierw młode świerczki chowały się za deskami ogrodzenia, a po kilku latach wystrzeliły zza niego do góry. I oto stały się nienaruszalnym elementem pejzażu, jaki oglądamy codziennie z okien. O tyle nienaruszalnym, że nigdzie nagle nie odejdą, ale ich powolny, systematyczny ruch ku górze i na boki jest biologicznym faktem.

Świerki zasłaniając bez pardonu kawał nieba, zaglądają do naszego ogrodu. Ba, po prostu gapią się na nas bez śladu zażenowania. A przecież wciąż rosnąc i mężniejąc będą zaglądać coraz bardziej. Już teraz bezwstydnie poprzekładały nad płotem swoje gałęzie i podtykają je nam pod nosy. Z karygodną bezczelnością zrzucają pożółkłe szpilki i rujnują obrzeże naszego trawnika. Ale, co tam. Całoroczna, dzika, świerkowa zieleń warta jest kilku kęp banalnej trawy.

Mamy tej iglastej zieleni pod dostatkiem, bo w naszym ogrodzie też rosną świerki – absolutnie legalne. Posadziliśmy je wiele lat temu własnoręcznie, na naszej ziemi. Jednak świerki sąsiadów, przez zasiedzenie, stały się nam bliskie, jak własne. Rabatki, kwiatki, krzewy, trawniczki, chodniczki można ukryć za ogrodzeniami, parkanami i litymi ścianami. Ale drzewa? Oczywiście wierzymy naiwnie, że są naszą własnością. A one urosną sobie radośnie do góry ponad najwyższe płoty, rozpanoszą się w przestrzeni, rozbujają z wiatrem na tle nieba i już. Patrzcie na nas ludzie. Kto chce i kiedy chce. Jesteśmy wolne. Nie należymy do nikogo, ale możemy przez chwilę należeć do każdego, kto ma ochotę nas podziwiać. Co więcej, z palcem w nosie (z gałązką w dziupli?) są w stanie nas przeżyć, jeśli wcześniej nie zrobimy im krzywdy. Czy w takiej sytuacji może dziwić ich beztroska granicząca z arogancją?

Zatem niespodziewana fantazja mojego męża została wywołana przez bujne, aroganckie świerki pyszniące się nad płotem. Niespodziewana, bo mój mąż nie należy do osób szczególnie rozfantazjowanych. Jego inspirowana wizja była więc rodzajem gromu natchnienia, który spadł ze spokojnego, zazwyczaj, nieba przypisanego człowiekowi z natury racjonalnemu.

Wyjrzałam na taras. Zmierzchało i wiał spory wiatr. Mąż siedział zagapiony w, tak zwaną „dal”.
- Popatrz na te świerki – zaproponował, nie odrywając oczu od drzew.
Popatrzyłam.
- Co widzisz? – zapytał.
Zrobiłam się czujna.
- No, świerki – odparłam. - Lekko rozkołysane – bąknęłam niepewnie. - I ładne, jak zawsze – dodałam szybko, okopując się na swoich pozycjach.
- Ładne – przytaknął mąż. - I takie… żywe.
Spięłam się jeszcze bardziej.
- Żartujesz sobie ze mnie? – strzeliłam krótką serią z okopu.
- Nie! – zawołał lekko rozkojarzony. - No, co ty! Tym razem cię nie wkręcam – zapewnił.
Popatrzyłam na niego badawczo i stwierdziłam, że faktycznie jest bez broni.

Słynę w rodzinie z tego rodzaju naiwnej ufności wobec bliskich, która prowokuje ich do wkręcania mnie. Mąż jest urodzonym dowcipnisiem, więc nierzadko wykorzystuje moją niegroźną przypadłość. Na szczęście mam poczucie humoru na właściwym miejscu i trochę zdrowego dystansu do siebie, więc wybaczam im te wygłupy. Ubocznym skutkiem wybryków męża i dzieci jest moja nawykowa czujność. Nic mi po niej, ponieważ niestety uaktywnia się na ogół nie wtedy, kiedy potrzeba.

Skupiłam się na świerkach i czekałam na dalszy rozwój wypadków.
-  Wyobraziłem sobie, że te drzewa, to żywe istoty – podjął wątek mąż.
- Bo są żywe – odparłam.
- Ale ja mam na myśli coś innego. Coś fantastycznego.
- Aha… – powiedziałam ostrożnie.
- Popatrz, te wygięte do góry gałęzie mogłyby być dziećmi dorosłych drzew. Poruszają się na wietrze niezależnie od siebie. Żyją własnymi życiami. Wykonują mnóstwo niekontrolowanych ruchów, zupełnie jak rozbrykane dzieciaki.

Przyznam, że trochę mnie zatkało. Mój mąż jest człowiekiem nie pozbawionym wyobraźni, ale tego rodzaju fantazjowanie, to dla niego z goła obca materia. Gatunek fantasy, czy to w filmie, czy w literaturze określa pogardliwie jako „czary mary” i unika bliskiego z nim kontaktu.
- Nie poznaję cię! – zawołałam.
- To mi się samo nasunęło, wiesz? Przecież przy odrobinie wyobraźni można w formie i kształcie tych gałązek dostrzec jakieś postaci. Z podniesionymi do góry główkami i wyciągniętymi na boki rękami, czy kończynami, jak wolisz – kontynuował mój mąż zapatrzony w drzewa.

Wiatr targał świerkowymi gałęziami. Falowały i podrygiwały animowane ruchem powietrza. I wtedy zobaczyłam to, co dostrzegł mąż. Czubki gałęzi, zadarte ku górze, były kosmatymi czuprynkami, a nieco poniżej sterczały fantazyjne dredy młodych przyrostów. Wyprężone na boki dłuższe gałązki przypominały iglaste łapki. Giętkie postacie pochylały się i prostowały w zabawnym tańcu. Każda trochę inaczej. Dotykały się i odskakiwały od siebie. Wiele z nich wyciągało się wprost ku nam kiwając zaczepnie czuprynkami i machając bezładnie, ale radośnie palczastymi rączynami.
- Wystarczyłoby im domalować jakieś wyraziste oczy i…
- I czary mary gotowe – dokończyłam.
- Oj, tam. Nie kpij sobie ze mnie.
- Widzisz? Jak się wymyśla własną historię, to nawet bajka nabiera znaczenia – upomniałam męża. – Zwłaszcza dla jej autora – dodałam z przekąsem.
- Ale, co? Źle wymyśliłem? – zapytał trochę żałośnie autor.
- Nie mogłeś niczego źle wymyślić, bo w zasadzie nie myślałeś.
Mąż uśmiechnął się krzywo i wycelował we mnie palec wskazujący.
- Chciałam powiedzieć, że nie myślałeś w obiegowym znaczeniu tego słowa – pospieszyłam z wyjaśnieniem. - To był twórczy impuls. Inspirowana wizja. Takich kreatywnych skojarzeń się nie weryfikuje. One po prostu powstają.
- A napisałabyś coś o tych świerkowych istotkach? – zapytał uspokojony mąż.
- Dlaczego nie. Zainspirowałeś mnie. Poopowiadaj mi o nich jeszcze trochę…

W kilka dni później mój mąż miał okazje podzielić się swoim wyobrażeniem z wnuczką.
- … i popatrz na te gałęzie. Czy nie mam racji?
- Nie widzę tego – mruknęła Wiktoria po chwili przyglądania się drzewom.
- Bo wiatr dzisiaj mniejszy. Ale przyjrzyj się. Spróbuj zauważyć wyciągnięte do góry główki i te rozbujane łapki.
- No… może. Ale ja raczej widzę zwierzaki, które mają więcej niż dwie łapki. Jakieś takie mrówkojady z małymi łebkami, grubymi szyjami i włochatymi grzbietami.
- E… - wyraził wątpliwość mąż.
- No, tak! Przyjrzyj się dobrze, dziadziusiu.
- Czy ja wiem…
- Wyraźnie widać. Nie powiesz mi, dzidziusiu, że te stworki mają tylko po dwie ręce. To nie są ludziki, tylko zwierzęta.
- Może, może…

I tak gawędzili sobie dobre dziesięć minut. I o czym? O świerkach sąsiada, które w dodatku widać zza płotu tylko w połowie. Można? Można. Wiaterek sobie wieje, prawda, gałęzie się gną i huśtają. To nic niezwykłego. Wszędzie tego pełno, zwłaszcza za miastem. Można na to po prostu patrzeć, no, fajnie, drzewa się kołyszą, ładnie jest. Można się przyjrzeć trzecim okiem, no i mamy świerkowe ludki z dredami i zmutowane mrówkojady. Ech, magia drzew… Dla starych i młodych.

Wszystko zaczęło się od niespodziewanej fantazji mojego męża, a skończy, prawdopodobnie, na opowiadaniu (bajce!), które już mam w głowie. „Dwa ogrody” - taki tytuł. Muszę je napisać, bo obiecałam już mojej wnuczce.


 Zagapiona

Leżę na brzuchu pod grubym drzewem.
Gapię się w ziemię z wielkim zdziwieniem,
bo nie wiedziałam, po ilu rzeczach
depczę, gdy w lesie jagody zbieram.

Mech, piórko, szyszka - chyba sosnowa,
obok patyczek, liścia połowa,
a tam mignęła mi chrząszczy parka
i krasnoludek w czerwonych trampkach.

Cóż, krasnoludek... Co?! ...nie, poziomka.
Patrzę uważnie - jednak biedronka.
Przez mech żuk pcha się - czarny metalik.
I krasnoludek... No, nie do wiary!

Oko mi łzawi… Mam zawrót głowy!
Uff, to borówka - kolor czerwony.
A krasnoludek? Wciąż nic pewnego...
Jestem dorosła!!! No i co z tego?

Rozgarniam kopczyk szpilek z modrzewia,
a tam, pod spodem brązowa ziemia.
Dłubię w niej palcem, bo pulchna, miękka...
O! i stonoga właśnie uciekła.

Leżę na brzuchu pośrodku lasu.
Gapię się w ziemię, choć brak mi czasu,
bo jagód nie mam w koszyku wcale.
Już ich nie zbiorę – gapię się dalej.