Opowiedz mi historię
Moja jedenastoletnia wnuczka, Wiktoria, jest pępkiem świata. Jedyne w
naszej najbliższej rodzinie dziecko. Moja jedyna wnuczka. Zrozumiałym jest
fakt, że ją rozpieszczamy. W zasadzie nie lubię określenia
"rozpieszczona", bo na ogół ma ono znaczenie pejoratywne. A przecież,
dlaczego dzieci ma się nie pieścić? Przytulać, całować, otaczać miłością,
ciepłem? Podążać za nimi, słuchać uważnie, zaspokajać potrzebę akceptacji i
bezpieczeństwa? Powiem tak: staram się rozpieszczać Wiktorię w sposób
kontrolowany. Moja wnuczka jest rozpieszczona, ale nie rozpuszczona. Dawniej
mówiło się - rozpuszczony, jak dziadowski bicz. I każdy rozumiał, z
jakim dzieciakiem ma do czynienia. Wiktoria ma swoje humorki, ale które dziecko
ich nie ma. Otoczona miłością, rośnie zdrowo i radośnie. Otwarta na ludzi,
ciekawa świata, świadoma swoich zainteresowań, wysportowana. Umiarkowanie
zdyscyplinowana, z dziecięcym prawem do popełniania błędów oraz incydentalnej
samowoli. Fajna dziewczynka.
Kiedy Wiktoria przebywa pod moją opieką, oddaję jej cały swój wolny czas.
Pozdrawiam w tym miejscu wszystkie babcie i wszystkich dziadków, zwłaszcza
tych, którzy teraz zapewniają swoim wnukom beztroskie wakacje pod nieobecność
zapracowanych rodziców. Skupiam się na jej potrzebach, bo dobrze się z tym
czuję i wiem, że tak trzeba. Ale także wymagam od niej sporo, stosownie do
wieku i nie zawsze jest sielankowo. Czasami zaiskrzy między nami, jednak
funkcjonujemy we wzajemnej, okazywanej przyjaźni.
Moja ukochana i trochę rozpieszczona wnuczka ponad wszystko ceni sobie
fizyczną bliskość w, trudnym dla niej od najwcześniejszego dzieciństwa,
momencie dnia - zapadania w sen. Cóż, ma naturę sowy i wieczorami odwleka w
nieskończoność wykonanie czynności związanych z położeniem się do łóżka. Kiedy
w końcu się tam znajdzie, potrzebuje mieć pod głową jakieś ciepłe, bliskie
ramię, a przy uchu czyjeś usta sączące szeptem różne opowieści. Historie, jak
je określa. Babciu, opowiedz mi jakąś historię. Jeśli chodzi o mnie, nie mogła lepiej trafić. Czasami historię opowiadam
wierszem.
Kocia klęska
To opowieść krótka
o kocie z ogródka,
białym, w bure łaty,
puszystym, wąsatym.
I o gnieździe sójek
na sośnie za płotem,
co to miały kłopot
z tym wąsatym kotem.
Bo kocie zwyczaje
każdemu są znane:
nim kot łowy zacznie,
rozgląda się bacznie,
zaczaja się, śledzi,
skrada się z umiarem,
potem skacząc zwinnie
chce chwycić ofiarę.
Kot - wieczny myśliwy
jest czujny, cierpliwy,
i wyraźnie słyszy
najlżejszy szmer myszy...
.............................................................
Gwar w gnieździe na sośnie
ciekawił nieznośnie
kociego sąsiada,
więc na płocie siadał.
Ale każda sójka
z wielkiej troski słynie,
kiedy wiosną w gnieździe
zakłada rodzinę.
Kot swe oczy wlepiał
w gąszcz gałęzi drzewa.
Niepokoił sójki
gotowe do bójki.
Pisklęta podrosły,
już prężyły skrzydła,
gdyby któreś spadło,
to wprost w kocie sidła.
Z wrzaskiem i łopotem
rodzice nad płotem
miotali się w złości
na niechcianych gości.
Ale kot uparty
stroił brzydkie żarty -
ptasie krzyki głośne
miał po prostu w nosie.
Kiedy sójki widzą,
że wróg kpi z nich sobie,
przypuszczają atak,
naraz, zgodnie, obie.
Sfruwają z wysoka,
spadają na kota,
biją go skrzydłami
skrzecząc na świat cały.
Więc zmyka w popłochu.
Ach, jak wstyd jest kotu!
Na nic podglądanie -
dostał tęgie lanie.
Cierpi kocia duma...
No cóż, kto kłopotów
szuka, ten być musi
na nauczkę gotów.
Pisklęta bezpieczne!
A sójki waleczne
zostały na straży,
gdyby się odważył...
Ale kota nie ma.
Siedzi pod schodami,
nie wychyla nosa
i strzyże uszami.
Zaraz przyjdzie do mnie...
Lubię go ogromnie,
ale przyznać muszę:
należało mu się.
- Babciu, to o naszym Lolku, prawda?
- Oczywiście. Historia absolutnie prawdziwa. Znasz naszego kocura. Nawet
wtedy, gdy ma pełny żołądek, zasadza się i próbuje polować. Taka jest kocia
natura.
W pokoju panuje półmrok. W kącie pali się mała lampka. Przytulam się do
wnuczki i słyszę, jak dwieście razy wcześniej:
- Babciu, opowiedz mi historię.
- Wesołą, czy smutną?
- Wszystko jedno.
- To dzisiaj będzie smutna.
- Bardzo smutna?
- Tylko trochę. Dasz sobie z tym radę. To będzie historia o drzewach.
- Prawdziwa?
- Sądzę, że tak, choć może nie dla każdego oczywista.
- Przed oknem mojej sypialni... - zaczynam.
- Tu, na wsi?
- Nie, w Warszawie. Otóż, przed oknem rosły dwa drzewa. Wierzba płacząca i
klon.
- Tam nie ma drzew.
- Teraz jest tylko jedno. Taki wysoki klon. Rośnie po prawej stronie od
okna. Tak się przyzwyczaiłaś do jego obecności, że już go nie zauważasz. To
normalne.
- Ale ty zauważasz.
- Ja, tak. Wiesz, że interesuję się drzewami. Lubię na nie patrzeć i zawsze
mam je policzone w swoim otoczeniu.
- No, tak...
- Moja historia zaczyna się w momencie, kiedy przed oknem rosły jeszcze dwa
drzewa. Klon po jednej stronie wąskiej, asfaltowej alejki, wierzba po drugiej.
Drzewa dotykały się gałęziami, tworząc nad alejką liściasty daszek. W upalne
dni panował tam przyjemny, chłodny cień. Stała nawet ławeczka, na której
chętnie siadali starsi ludzie z osiedla. Prosty, jak żołnierz na warcie klon,
wyciągał do wierzby swój największy i najgrubszy konar, a ona cała przechylała
się z wdziękiem ku niemu, podając mu delikatne, giętkie gałązki.
Kiedy patrzyłam na te dwa drzewa, czułam, że są sobie bliskie. Trzymały się
przez cały czas za ręce. Nawet zimą, kiedy gałęzie zostawały nagie. A przecież
nie od razu tak było. Drzewa rosły w pewnym oddaleniu od siebie. Dzieliła je
alejka. Przez wiele lat tylko patrzyły na siebie. Z upływem czasu ich gałęzie
zdążające ku sobie, były coraz bliżej, aż w końcu spotkały się. Wzruszał mnie
ten widok. Wydawało mi się, że widzę parę zakochanych drzew. Ona, czyli wierzba
z burzą zielonych, spływających na dół, zielonych włosów i on – silny, zdrowy
klon podający swojej ukochanej mocne ramię.
Pewnego dnia wracałam zmęczona z pracy do domu. Już z daleka coś nie
pasowało mi w wyglądzie podwórza przed domem. Podeszłam bliżej i stanęłam w
miejscu przerażona. Nie było wierzby. Po prostu nie stała już przy alejce. W
miejscu, gdzie rosło drzewo, bielił się w trawie krąg świeżo ściętego, grubego
pnia. Klon stał opuszczony, dziwnie nie pasujący do pustego miejsca po drugiej
stronie alejki. Wierzba była jego dopełnieniem. Teraz u podnóża klonu krzątali
się ludzie, którzy ją ścięli. Układali na trawie jej smutne szczątki: pokrojony
w plastry pień i pocięte na kawałki gałęzie z jeszcze świeżymi, zielonymi liśćmi.
Podbiegłam do grupki pracowników, żeby dowiedzieć się, dlaczego przyszli wyciąć
taką piękną, bujną wierzbę. Kiedy z nimi rozmawiałam, miałam łzy w oczach.
Pewnie byli zdziwieni, że dorosła kobieta rozpacza nad ściętym drzewem, ale
trudno mi było opanować emocje. Dowiedziałam się, że specjalista od drzew
ocenił wierzbę, jako obiekt zagrażający bezpieczeństwu ludzi. Ponoć była stara
i krucha, i w każdym momencie mogła się przewrócić na alejkę. Lubię drzewa, ale
nie jestem specjalistą od nich. Nie zauważyłam, żeby wierzba nosiła oznaki
próchnienia. Na pierwszy rzut oka wyglądała zdrowo. Ale stało się – klon
stracił swoją ukochaną. Bardzo mu współczułam.
Wieczorem przez okno spojrzałam z żalem na płaski pień po wyciętej
wierzbie. Pod samotnym klonem piętrzyła się zielona sterta wierzbowych gałęzi.
Nikt ich jeszcze nie zabrał. Noc była cicha – pogodna i bezwietrzna. Bladym
świtem obudził mnie potężny trzask i łoskot. Zerwałam się z łóżka i podeszłam
do okna. Nie wierzyłam własnym oczom. Od pnia klonu odłamał się jego najgrubszy
konar, ten sam, którym drzewo dotykało swojej ukochanej. Leżał teraz na
jej ściętych szczątkach, wielki,
poszarpany w miejscu, gdzie się złamał. Na pniu klonu ziała wielka, jasna rana.
Byłam wstrząśnięta. Co mogło spowodować upadek konara? Nie było najlżejszego
wiatru. Klon był zdrowy i silny. Czy tak rozpaczają drzewa? – pomyślałam. Klon
w oczywisty sposób nie godził się z odejściem wierzby. Zrzucając na nią konar,
chciał jej dotknąć po raz ostatni. Nie wróciłam już do łóżka. Zaparzyłam kawę i
piłam ją stojąc przy oknie. Przez długą chwilę patrzyłam na to wzruszające
pożegnanie zakochanych drzew.
Rano przyjechała ekipa sprzątająca i zabrała stertę gałęzi. Większe z nich
pocięto na miejscu piłą łańcuchową na mniejsze kawałki, żeby łatwiej było je
załadować na ciężarówkę. Pewnie nikt nie zwrócił uwagi, że wśród szczątków
wierzby znalazł się konar innego drzewa. Myślałam, że klon po utracie tak dużej
części swojej korony będzie chorował, zmarnieje, a może nawet uschnie. Drzewo
dało sobie radę i rośnie do dziś. Trochę zdeformowane, odchylone od alejki. Zupełnie
tak, jakby odwracało się plecami do miejsca, gdzie rosła wierzba, żeby nie
patrzeć na pusty trawnik. Wydaje mi się taki samotny, opuszczony, tym bardziej,
że drzewa żyją długo i długo będzie tak stał zastygły w swoim smutku.
Skończyłam swoją opowieść. Wiktoria przez chwilę w zamyśleniu wpatrywała się
w ścianę nad moja głową.
- Babciu, czy drzewa czują?
- Wierzę, że tak. Gdybym myślała inaczej, nie opowiedziałabym ci tej
historii.
- A, kiedy ścinają drzewo, to je boli?
- Mam nadzieję, że nie. Badacze roślin odkrywają coraz więcej zaskakujących
szczegółów dotyczących ich życia. Niektórzy z nich twierdzą, że rośliny coś
czują, ale inaczej niż ludzie i zwierzęta. Wydaje mi się, że to prawda.
Przecież żyją, rosną, zmieniają się. Mają swoje potrzeby. Bez wody i światła
umierają. Wiosną budzą się z zimowego snu. Nie są martwe.
- To była smutna historia.
- Uprzedzałam.
- To może teraz jakaś wesoła? Może być króciutka.
Wiedziałam, że historia o drzewach poruszyła moją wnuczkę. Nie zawsze należy
chronić dzieci przed dramatycznymi opowieściami. Nie przerażającymi, okrutnymi,
ale dającymi do myślenia. Dzieci potrzebują wzruszeń i refleksji. To jedna z
form kształtowania wrażliwości. Czeka je prawdziwe życie, również w swoim smutnym wymiarze. Ale teraz poczułam, że Wiktoria pragnie usłyszeć przed snem coś
lżejszego, krzepiącego. Na poczekaniu wymyśliłam jakąś śmieszną, głupawą historyjkę. To
musiało jej wystarczyć na ten wieczór. Po chwili zasnęła. Wierzę, że moja
prawdziwa historia o zakochanych drzewach zostawi ślad w jej pamięci.
Drzewa zimą
Ciekawe, co też zimą drzewo, drzewu powie?
- Chyba zmarzłeś mój drogi i gorzej z twym zdrowiem,
bo drżałeś bardzo w nocy. Czyżby to angina?
- No cóż, przyjacielu mój, przyszła sroga zima.
Na grzbiecie brak nam chocby najlichszej koszuli.
Liście spadły jesienią, to czym się otulic?
Nasze gołe gałęzie mroźny wiatr tarmosi.
Może kogo o czapkę i szalik poprosic? -.
Nie, to wszystko nieprawda i bajka zmyślona!
Drzewo zimą nie marznie, jak na drzewie wrona.
Smacznie śpi w mroźne noce i białymi dniami,
otulone po uszy śnieżnymi kołdrami.
Śnią mu się sny pogodne, słoneczne, złociste.
Śni mu się jasne niebo i zielone liście,
ptasie gniazda i pszczoły brzęczące donośnie.
Śpi spokojnie i marzy cichutko o wiośnie.
Drzewa zimą
Ciekawe, co też zimą drzewo, drzewu powie?
- Chyba zmarzłeś mój drogi i gorzej z twym zdrowiem,
bo drżałeś bardzo w nocy. Czyżby to angina?
- No cóż, przyjacielu mój, przyszła sroga zima.
Na grzbiecie brak nam chocby najlichszej koszuli.
Liście spadły jesienią, to czym się otulic?
Nasze gołe gałęzie mroźny wiatr tarmosi.
Może kogo o czapkę i szalik poprosic? -.
Nie, to wszystko nieprawda i bajka zmyślona!
Drzewo zimą nie marznie, jak na drzewie wrona.
Smacznie śpi w mroźne noce i białymi dniami,
otulone po uszy śnieżnymi kołdrami.
Śnią mu się sny pogodne, słoneczne, złociste.
Śni mu się jasne niebo i zielone liście,
ptasie gniazda i pszczoły brzęczące donośnie.
Śpi spokojnie i marzy cichutko o wiośnie.