Wszystko
zaczęło się od niespodziewanej fantazji mojego męża. Pewnego wieczora siedział
samotnie na tarasie naszego wiejskiego domu, mając przed oczami gęstą ścianę
świerków rosnących za płotem sąsiadów. Płot drewniany, wysoki, ale wybujałe
drzewa za nim – jeszcze wyższe. Znacznie wyższe. Najpierw młode świerczki
chowały się za deskami ogrodzenia, a po kilku latach wystrzeliły zza niego do
góry. I oto stały się nienaruszalnym elementem pejzażu, jaki oglądamy
codziennie z okien. O tyle nienaruszalnym, że nigdzie nagle nie odejdą, ale ich
powolny, systematyczny ruch ku górze i na boki jest biologicznym faktem.
Świerki
zasłaniając bez pardonu kawał nieba, zaglądają do naszego ogrodu. Ba, po prostu
gapią się na nas bez śladu zażenowania. A przecież wciąż rosnąc i mężniejąc
będą zaglądać coraz bardziej. Już teraz bezwstydnie poprzekładały nad płotem
swoje gałęzie i podtykają je nam pod nosy. Z karygodną bezczelnością zrzucają
pożółkłe szpilki i rujnują obrzeże naszego trawnika. Ale, co tam. Całoroczna,
dzika, świerkowa zieleń warta jest kilku kęp banalnej trawy.
Mamy
tej iglastej zieleni pod dostatkiem, bo w naszym ogrodzie też rosną świerki –
absolutnie legalne. Posadziliśmy je wiele lat temu własnoręcznie, na naszej
ziemi. Jednak świerki sąsiadów, przez zasiedzenie, stały się nam bliskie, jak
własne. Rabatki, kwiatki, krzewy, trawniczki, chodniczki można ukryć za ogrodzeniami,
parkanami i litymi ścianami. Ale drzewa? Oczywiście wierzymy naiwnie, że są
naszą własnością. A one urosną sobie radośnie do góry ponad najwyższe płoty,
rozpanoszą się w przestrzeni, rozbujają z wiatrem na tle nieba i już. Patrzcie na nas ludzie. Kto chce i kiedy
chce. Jesteśmy wolne. Nie należymy do nikogo, ale możemy przez chwilę należeć
do każdego, kto ma ochotę nas podziwiać. Co więcej, z palcem w nosie (z
gałązką w dziupli?) są w stanie nas przeżyć, jeśli wcześniej nie zrobimy im
krzywdy. Czy w takiej sytuacji może dziwić ich beztroska granicząca z
arogancją?
Zatem
niespodziewana fantazja mojego męża została wywołana przez bujne, aroganckie
świerki pyszniące się nad płotem. Niespodziewana, bo mój mąż nie należy do osób
szczególnie rozfantazjowanych. Jego inspirowana wizja była więc rodzajem gromu
natchnienia, który spadł ze spokojnego, zazwyczaj, nieba przypisanego
człowiekowi z natury racjonalnemu.
Wyjrzałam
na taras. Zmierzchało i wiał spory wiatr. Mąż siedział zagapiony w, tak zwaną „dal”.
-
Popatrz na te świerki – zaproponował, nie odrywając oczu od drzew.
Popatrzyłam.
-
Co widzisz? – zapytał.
Zrobiłam
się czujna.
-
No, świerki – odparłam. - Lekko rozkołysane – bąknęłam niepewnie. - I ładne,
jak zawsze – dodałam szybko, okopując się na swoich pozycjach.
-
Ładne – przytaknął mąż. - I takie… żywe.
Spięłam
się jeszcze bardziej.
-
Żartujesz sobie ze mnie? – strzeliłam krótką serią z okopu.
-
Nie! – zawołał lekko rozkojarzony. - No, co ty! Tym razem cię nie wkręcam –
zapewnił.
Popatrzyłam
na niego badawczo i stwierdziłam, że faktycznie jest bez broni.
Słynę
w rodzinie z tego rodzaju naiwnej ufności wobec bliskich, która prowokuje ich
do wkręcania mnie. Mąż jest urodzonym dowcipnisiem, więc nierzadko wykorzystuje
moją niegroźną przypadłość. Na szczęście mam poczucie humoru na właściwym
miejscu i trochę zdrowego dystansu do siebie, więc wybaczam im te wygłupy.
Ubocznym skutkiem wybryków męża i dzieci jest moja nawykowa czujność. Nic mi po
niej, ponieważ niestety uaktywnia się na ogół nie wtedy, kiedy potrzeba.
Skupiłam
się na świerkach i czekałam na dalszy rozwój wypadków.
- Wyobraziłem sobie, że te drzewa, to żywe
istoty – podjął wątek mąż.
-
Bo są żywe – odparłam.
-
Ale ja mam na myśli coś innego. Coś fantastycznego.
-
Aha… – powiedziałam ostrożnie.
-
Popatrz, te wygięte do góry gałęzie mogłyby być dziećmi dorosłych drzew.
Poruszają się na wietrze niezależnie od siebie. Żyją własnymi życiami. Wykonują
mnóstwo niekontrolowanych ruchów, zupełnie jak rozbrykane dzieciaki.
Przyznam,
że trochę mnie zatkało. Mój mąż jest człowiekiem nie pozbawionym wyobraźni, ale
tego rodzaju fantazjowanie, to dla niego z goła obca materia. Gatunek fantasy,
czy to w filmie, czy w literaturze określa pogardliwie jako „czary mary” i
unika bliskiego z nim kontaktu.
-
Nie poznaję cię! – zawołałam.
-
To mi się samo nasunęło, wiesz? Przecież przy odrobinie wyobraźni można w
formie i kształcie tych gałązek dostrzec jakieś postaci. Z podniesionymi do
góry główkami i wyciągniętymi na boki rękami, czy kończynami, jak wolisz – kontynuował
mój mąż zapatrzony w drzewa.
Wiatr
targał świerkowymi gałęziami. Falowały i podrygiwały animowane ruchem
powietrza. I wtedy zobaczyłam to, co dostrzegł mąż. Czubki gałęzi, zadarte ku
górze, były kosmatymi czuprynkami, a nieco poniżej sterczały fantazyjne dredy
młodych przyrostów. Wyprężone na boki dłuższe gałązki przypominały iglaste
łapki. Giętkie postacie pochylały się i prostowały w zabawnym tańcu. Każda
trochę inaczej. Dotykały się i odskakiwały od siebie. Wiele z nich wyciągało
się wprost ku nam kiwając zaczepnie czuprynkami i machając bezładnie, ale
radośnie palczastymi rączynami.
-
Wystarczyłoby im domalować jakieś wyraziste oczy i…
-
I czary mary gotowe – dokończyłam.
- Oj,
tam. Nie kpij sobie ze mnie.
-
Widzisz? Jak się wymyśla własną historię, to nawet bajka nabiera znaczenia –
upomniałam męża. – Zwłaszcza dla jej autora – dodałam z przekąsem.
-
Ale, co? Źle wymyśliłem? – zapytał trochę żałośnie autor.
-
Nie mogłeś niczego źle wymyślić, bo w zasadzie nie myślałeś.
Mąż
uśmiechnął się krzywo i wycelował we mnie palec wskazujący.
-
Chciałam powiedzieć, że nie myślałeś w obiegowym znaczeniu tego słowa –
pospieszyłam z wyjaśnieniem. - To był twórczy impuls. Inspirowana wizja. Takich
kreatywnych skojarzeń się nie weryfikuje. One po prostu powstają.
-
A napisałabyś coś o tych świerkowych istotkach? – zapytał uspokojony mąż.
-
Dlaczego nie. Zainspirowałeś mnie. Poopowiadaj mi o nich jeszcze trochę…
W
kilka dni później mój mąż miał okazje podzielić się swoim wyobrażeniem z
wnuczką.
-
… i popatrz na te gałęzie. Czy nie mam racji?
-
Nie widzę tego – mruknęła Wiktoria po chwili przyglądania się drzewom.
-
Bo wiatr dzisiaj mniejszy. Ale przyjrzyj się. Spróbuj zauważyć wyciągnięte do
góry główki i te rozbujane łapki.
-
No… może. Ale ja raczej widzę zwierzaki, które mają więcej niż dwie łapki.
Jakieś takie mrówkojady z małymi łebkami, grubymi szyjami i włochatymi
grzbietami.
-
E… - wyraził wątpliwość mąż.
-
No, tak! Przyjrzyj się dobrze, dziadziusiu.
-
Czy ja wiem…
-
Wyraźnie widać. Nie powiesz mi, dzidziusiu, że te stworki mają tylko po dwie
ręce. To nie są ludziki, tylko zwierzęta.
-
Może, może…
I
tak gawędzili sobie dobre dziesięć minut. I o czym? O świerkach sąsiada, które
w dodatku widać zza płotu tylko w połowie. Można? Można. Wiaterek sobie wieje,
prawda, gałęzie się gną i huśtają. To nic niezwykłego. Wszędzie tego pełno,
zwłaszcza za miastem. Można na to po prostu patrzeć, no, fajnie, drzewa się
kołyszą, ładnie jest. Można się przyjrzeć trzecim okiem, no i mamy świerkowe
ludki z dredami i zmutowane mrówkojady. Ech, magia drzew… Dla starych i młodych.
Wszystko
zaczęło się od niespodziewanej fantazji mojego męża, a skończy, prawdopodobnie,
na opowiadaniu (bajce!), które już mam w głowie. „Dwa ogrody” - taki tytuł. Muszę
je napisać, bo obiecałam już mojej wnuczce.
Zagapiona
Leżę
na brzuchu pod grubym drzewem.
Gapię
się w ziemię z wielkim zdziwieniem,
bo
nie wiedziałam, po ilu rzeczach
depczę,
gdy w lesie jagody zbieram.
Mech,
piórko, szyszka - chyba sosnowa,
obok
patyczek, liścia połowa,
a
tam mignęła mi chrząszczy parka
i
krasnoludek w czerwonych trampkach.
Cóż,
krasnoludek... Co?! ...nie, poziomka.
Patrzę
uważnie - jednak biedronka.
Przez
mech żuk pcha się - czarny metalik.
I
krasnoludek... No, nie do wiary!
Oko
mi łzawi… Mam zawrót głowy!
Uff,
to borówka - kolor czerwony.
A
krasnoludek? Wciąż nic pewnego...
Jestem
dorosła!!! No i co z tego?
Rozgarniam
kopczyk szpilek z modrzewia,
a
tam, pod spodem brązowa ziemia.
Dłubię
w niej palcem, bo pulchna, miękka...
O!
i stonoga właśnie uciekła.
Leżę
na brzuchu pośrodku lasu.
Gapię
się w ziemię, choć brak mi czasu,
bo
jagód nie mam w koszyku wcale.
Już
ich nie zbiorę – gapię się dalej.