niedziela, 17 maja 2015

Przyrodnicze banały mamusi


Ech, wiosna w pełni. Zieleń kipi, kwiaty pachną, ptaki śpiewają, robale się uwijają... Za tydzień, dwa pojawią się tabuny komarów, cholera. Pająki zaczną włazić do domu (koszmar). No, ale dobrze, okej, jest wiosna, lato prawie, słońce, zapachy, dźwięki. Pogoda niezła - wypada iść do lasu, młodemu kawałek natury pokazać. Młody ma 5 lat, nazywamy go Miśkiem i na bank nie pamięta wiosennego spaceru do lasu z ubiegłego roku. Mąż w podróży służbowej - wybierzemy się na dłuższy spacer bez taty. Tylko ja i mój duży, mądry synek. Odświeżę mu wspomnienia, dostarczę wrażeń, pobudzę wyobraźnię naturalnym pięknem przyrody. Ja wpadłam na ten pomysł, ja - świadoma, odpowiedzialna matka.
- Misiek, mam dla ciebie niespodziankę - jedziemy na wycieczkę... żadnych pytań, niespodzianka, to niespodzianka.
- Ale mamo, powiedz.
- NIE.

Jest las. Do lasu, to każdy zmotoryzowany w Polsce ma niedaleko. Wchodzimy we dwoje we wszechogarniającą zieleń... nie, właściwie zieloność. I ten pierwszy moment - odruchowo zamykam usta, nawet trajkoczący Misiek (mamo - gdzie ta niespodzianka - a dokąd idziemy - mamo - co teraz - co będziemy robić - pobawimy się - w co się pobawimy - mamo - mamo - mamooo...) także milknie. Większość średnio wrażliwych mieszczuchów tak ma - wkraczamy do lasu i czujemy podświadomie, że nasze ludzkie paplanie stoi w dysonansie z niezliczonymi ptasimi głosami zwielokrotnionymi echem. Jak to mawiała moja babcia - głos słychać, osoby nie widać. Rzesza ptaków kryje się w gałęziach drzew drąc się we wszystkich możliwych tonacjach, a my je tylko słyszymy. I jak jeszcze słyszymy! Może właśnie to jest takie niezwykłe i onieśmielające. Posmak tajemnicy. Przez chwilę idziemy w milczeniu. Z każdym krokiem oddalamy się od łoskotu szosy, z której zjechaliśmy na skraj lasu. Jeszcze kilka metrów i nie słychać nawet odległego szumu samochodów. Las nas wchłonął, zamknął się za nami. W pierwszej chwili budzi się we mnie uczucie z pogranicza zachwytu i niepokoju. Jak pięknie! Jak pachnie! No tak, jednak jestem tu sama z dzieckiem. Patrzę do przodu - zieleń, oglądam się przez ramię - zieleń. Spróbowałabym się zakręcić wokół siebie kilka razy i już nie byłabym pewna, z którego kierunku przyszliśmy. Ale ogrzany słońcem, pulsujący ptasim śpiewem las jest przyjazny. Oddycham głęboko i przymykam oczy.

- Mamo, daleko jeszcze? Pytanie młodego wyrywa mnie z niemego zachwytu. To pytanie pada z ust Miśka w różnych sytuacjach związanych z pokonywaniem przestrzeni. Należy do zbioru pytań męczących. Gdzie byś nie przemieszczał się ze swoim potomkiem, człowieku i co byś nie odpowiedział, dla dziecka i tak zawsze będzie daleko, a po drodze długo i nudno.
- Daleko jeszcze? - naciska młody.
- No, właśnie jesteśmy - odpowiadam. - W lesie - dodaję dla ścisłości.
- Byliśmy tu rok temu, pamiętasz? Misiek patrzy na mnie podejrzliwie.
- Nie pamiętam... no, może trochę pamiętam. Co mam robić?
Ręce po prostu opadają! Dzieci, to wieczna zagadka. Las wokół, jak rozświetlona katedra. Kolumny drzew. Powódź zieleni. Ocean dźwięków, od których kręci się w głowie, a ten mnie pyta, co ma robić.
- Patrzeć synu, patrzeć i słuchać. I oddychać pełną piersią. Misiek zerka na mnie niechętnie, po czym szybkim ruchem podnosi z ziemi spory patyk i przymierza go do biodra. Robi kilka kroków opierając się na nim jak na lasce.
- Popatrz mama, jestem kulawy, jestem kulawy. Czuję, że jako odpowiedzialna i świadoma matka, muszę stanąć na wysokości zadania.
- Stop, wyrzuć ten patyk. Rozejrzyj się, Misiek, dookoła. No, stań spokojnie i popatrz. Pięknie, prawda? Tyle zieleni, tyle różnych drzew i liści. A wiesz, że patrzenie na zieleń uspokaja.
Mój syn nieruchomieje zagapiony na, że tak powiem widok ogólny. Patrzy przez chwilę przed siebie, w zieloną perspektywę prostej, leśnej drogi. Dobrze jest, myślę, załapał. Po dziesięciu sekundach Misiek nagle rusza przed siebie kłusem, zawraca, obiega mnie, podnosi upuszczony wcześniej patyk i mierząc nim we mnie, jak szpadą pyta:
- Co będziemy robić w tym lesie?

Czy ja mam niedorozwinięte emocjonalnie, niewrażliwe dziecko? Tak pięknie dookoła, a on... Nie widzi tego, nie czuje? Wyrośnie mi jeszcze na ślepe i głuche na naturę miejskie zwierzę. Na takiego przyrodniczego tępaka. Szkoda słów. Jeszcze się nie poddaję.
- Synku, popatrz tutaj, na te wysokie drzewa. Mają takie świeże listki.
Młody najpierw błądzi nieprzytomnym wzrokiem dookoła. Potem zadziera na chwilę głowę.
- A jakie to drzewa?- pyta.
 - To są te, no... Dęby? Nie, jakieś inne te liście. Może jesiony. Rosną takie drzewa w lesie... chyba. No, nie wiem sama. Sprawdzimy później w komputerze.
- Aha - bąka z roztargnieniem Misiek zajęty już pilnym studiowaniem drugiego patyka podniesionego z ziemi.
Trochę mi głupio. Czuję lekką irytację. Gdzieś prysnął mój pierwszy zachwyt. Chciałam go podzielić z synem... Cóż, to w końcu małe dziecko. Widocznie muszę jeszcze poczekać.

Misiek bryka po zielonej drodze, jakby nieświadomy niezwykłego zjawiska, jakim jest las. Trudno, chłonę to piękno absolutne sama. Pieszczę oczy widokiem, a nos zapachami. Widzę młodego w odległości dziesięciu metrów przed sobą. Stanął nagle. Nachyla się, przykucnął. Kolejny patyk - myślę. Podchodzę bliżej mając Miśka na oku. Kuca nieruchomy wpatrując się w pobocze ścieżki. Rączki schowane za plecami... O, coś go mocno zajęło, znam tę pozę. Młody podnosi na mnie wzrok. Oczy, jak spodki.
- Mamo, zobacz, co znalazłem. Nachylam się nad ścieżką. No, jest obiekt zainteresowania. Lezie poczwara czarna z granatowym połyskiem. Pełno tego w lesie. Niby pełno, ale młody jest jeszcze młody i mógł tego w swoim krótkim życiu nie widzieć.
- To żuk gnojarz - mówię.
- Żuk, jaki? - pyta Misiek.
- Gnojarz.
 - Gnojarz - szepcze Misiek. - Piękny - stęka nachylony. Czy ja wiem, myślę. Jak na takiego, co żyje z końskiej kupy, to może i tak.

Gdzieś, kiedyś usłyszałam, że piękno jest w oku patrzącego. Mój syn jest ślepy na oszałamiający obraz lasu, a zachwyca się robalem. Ale spójrzmy na to inaczej. Mój syn jest mały i niedoświadczony - nie ogarnia lasu. Las jest dla niego za wielki, za różnorodny. Mój mały syn dobrze się czuje ze szczegółem. Z wybranymi elementami ogromnego zjawiska. W drodze przez las towarzyszy mu patyk, a uwagę skupia na żuku.
- Mogę go dotknąć? - pyta młody wyciągając rączkę w stronę żuka.
- Może lepiej nie - mówię z wahaniem.
- Gryzie? - cofa nagle rękę, ale patrzy na robala z jeszcze większym zainteresowaniem.
- Nie, ale siedzi na kupie.
- Błee.
- Właściwie, to robi z niej kulki, zakopuje w ziemi i składa w nich jajeczka. Małe żuczki, takie larwy, wylęgają się i mają zapas jedzonka. Rąbią te kulki i rosną zdrowo.
 - Błee.
- Wiesz Misiek, zależy co, kto lubi.
- A on jest umazany tą kupą? - brnie dalej młody.
- Szczerze mówiąc, nie widzę.
 -To mogę go dotknąć? A niech tam dotknie. Gorszych rzeczy dotyka gdzie indziej, na przykład rączki wózka w hipermarkecie. Mam w samochodzie żel antybakteryjny, to mu później łapki zneutralizuję.
- Możesz, ale delikatnie, bo to małe stworzenie.
Żuk powoli lezie przed siebie, sunie jak mały czołg. Misiek dotyka go palcem i zaraz zabiera rękę. Żuk przedziera się przez trawę trochę chwiejnie, jakby był lekko wstawiony. Nic go nie obchodzą nachylone nad nim gigantyczne twarze, ani monstrualny paluch, który właśnie wylądował na jego pancerzyku. Żuk ma swój świat i swoje powinności. Skręca ze ścieżki w las, a Misiek za nim na kolanach. Ja na kolanach za Miśkiem. Odprowadzamy go do najbliższego jałowca, potem znika nam z oczu.
- No i nie ma robala - stwierdzam podnosząc się z kolan i strzepując z włosów igły. Chwała Bogu, że nie trafiłam twarzą w jakąś pajęczynę, bo Misiek zobaczyłby drugą naturę mamusi. W zetknięciu z pajęczyną, a co gorsza z pająkiem, tracę zdrowy rozsądek, a mam być przecież dla syna przykładem racjonalnego myślenia i działania.
- To jest owad - mówi z przekonaniem młody.
- Co, owad? - pytam mało przytomnie.
- Ten żuk. To owad, nie robal. Gapię się na syna zaskoczona.
- Pani w przedszkolu powiedziała, żeby na owady nie mówić robaki.
- Dooobrze... - bąkam.
- Owady mają sześć nóg - mówi młody stanowczo. - Żuk miał sześć, policzyłem. To owad - kończy i rusza przed siebie z kopyta trzymając patyk, niby kierownicę roweru. Stoję, jak głupia. A, niech mnie. Tego się nie spodziewałam. Taka wiedza u młodego? Ale mądrala jeden. O, taki mądry, a biegnie przede mną jak wariat, jak źrebak w radosnym galopie.
- Mamooo, wracamy? - wrzeszczy.
- Wracamy!
Więc wracamy. I tak mi jakoś lekko na sercu. I przestaję się napinać. I śmieję się cicho do samej siebie. "To owad, nie robal". No, no.

W samochodzie młodemu kleją się oczy. Zaraz zaśnie, bo trochę się zmachał, a i widział to i owo. "To owad, nie robal" - wraca do mnie. Kręcę głową. Z zaskoczenia, czy podziwu?
- Śpisz? - pytam Miśka.
- Jeszcze nie... Fajnie było... Ale ten żuk, mamo, to szedł przez trawę jak przez dżunglę prawdziwą. Takie trawki małe dla nas, a dla niego drzewa ogromniaste. Opowiem tacie o tym żuku. Żuku... żuku... Nie mów mamo! Ja sam. Gówniarzu! - woła radośnie. Wybucham śmiechem.
- Dobrze? Tak, mamo?
- Tak, synku.


Smok

Czyś ty potwór? Czyś ty smok?
W tył ze strachu robię krok,
łap bez liku, jakieś rogi,
idzie do mnie. Dalej, w nogi!

Niespokojny cały drżę.
A jak on napadnie mnie?
Wielkie szczęki, brzuch jak beczka!
Pozostaje mi ucieczka.

Smok rozpłynął się jak duch.
Znów odwagi mam za dwóch,
chodzę po zielonej łące
z moim szkłem powiększającym.

A pod lupą nawet pchła
większa zdaje się od psa.
Kiedy owad jest tak blisko,
to nie owad. To zjawisko!

Na mój palec właśnie wszedł,
główka, czułki, nóżek sześć,
pancerz na nim lśni tęczowy –
oto cały żuk łąkowy.

Naprzód sunie - z palca zszedł
i znikł w trawie. No to cześć!
Nie wie, idąc raźnym krokiem,
że pod szkłem był strasznym smokiem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz